Zastał Widzew drewniany, bo właśnie z drewna były zbudowane trybuny oraz hala obiektów sportowych przy al. Piłsudskiego. Z klubem, w którym nosił opaskę kapitańską, awansował nie tylko do 1. Ligi, ale też do europejskich pucharów. Zostawiał go więc już murowanym, choć tamten zespół zapracował na inne określenie – wielkiego.
Widzew w ekspresowym tempie podbił polską piłkę. W pierwszych derbach Łodzi po awansie do 1. Ligi wygrał niespodziewanie z Łódzkim Klubem Sportowym.
– Spotkaliśmy się na tych derbach z moim dobrym kolegą, Jasiem Mszycą. Szybko strzelił nam bramkę, już w pierwszej minucie. Odpowiedzieliśmy dwoma trafieniami Tadeusza Błachny, który założył się z Janem Tomaszewskim przed wykonaniem karnego. My wygraliśmy derby, a on butelkę dobrego trunku – wspomina Kostrzewiński.
– Dobrze pamiętam też derby na oblodzonym boisku. Zaskoczyliśmy ŁKS, bo mieliśmy korki podostrzone w szpic, a oni zwykłe, więc mieli duże problemy z bieganiem. Lepiej radząc sobie z równowagą, zwyciężyliśmy bez problemu – mówi o meczu z 1976 r., wygranym 3:0 po golach Zbigniewa Bońka, Henryka Dawida i Andrzeja Możejki.
Rywalizacja w mieście włókniarzy w tamtych latach była zdaniem Kostrzewińskiego znacznie zdrowsza. – To było inne społeczeństwo, kibice zachowywali się zupełnie inaczej. Nie było żadnych gangsterskich operacji, jedni drugim niczego nie dewastowali. Teraz się biją, a gdy grałem w Widzewie i szedłem na mecz ŁKS-u, widziałem, jak siedzą obok siebie na trybunie. Proszę mi wierzyć, że podawali sobie musztardówkę i z niej pili wódeczkę.
Były kapitan Widzewa dobrze wspomina także relacje z zawodnikami drużyny przeciwnej.
– Myśmy się kolegowali. Po meczu razem z małżonkami spotykaliśmy się wszyscy na dancingu. Nawet tym derbowym, choć to zawsze był mecz ważniejszy od pozostałych w lidze – wspomina. Ten najbliższy zostanie rozegrany 3 maja na stadionie przy al. Unii. – Śledzę obie drużyny. Widzewowi nie będzie łatwo. ŁKS ma dobrą obronę, podoba mi się zwłaszcza gra Koprowskiego. Chłopak ma charakter, przypomina mi Grzesia Krysiaka.
– Widzew zagrał jesienią kilka bardzo fajnych meczów i myślałem, że utrzyma ten poziom. Gdy wypadł Julek Letniowski, gra się posypała. On był jednym z lepszych zawodników. Mimo to powinniśmy mieć tej wiosny kilka punktów więcej. Szkoda tych straconych z Odrą, Skrą czy Puszczą, bo patrzylibyśmy na innych z góry. Dobrym ruchem było ściągnięcie Bartka Pawłowskiego. Potrzebuje jeszcze trochę czasu, żeby lepiej wejść do zespołu, ale jest doświadczony i potrafi grać w piłkę – ocenia swoich następców Kostrzewiński.
Awansu życzy obu drużynom, ale jednocześnie obawia się o poziom ich gry w wyższej klasie rozgrywkowej.
– Nie chciałbym oglądać katastrofy, a z taką grą, jak obecnie, może być trudno o utrzymanie – zauważa były piłkarz, który dla wielu kibiców jest żywym dowodem na istnienie widzewskiego charakteru. Do dziś wspomina się dwumecz z Manchesterem City, pierwszą rywalizację łódzkiego klubu w europejskich pucharach. Na angielskim stadionie został brutalnie sfaulowany od tyłu – rywal korkami zrobił mu dziurę w nodze. Pamiątkę na kości piszczelowej w postaci blizny ma do dziś. Wspomina łapiącego się za głowę sędziego i przerażonego lekarza, który krzyczał o zmianie. Kostrzewiński jednak sam zabandażował sobie nogę i grał dalej, bo jak mówi: trzeba było oddać. I oddał, a Widzew sensacyjnie wyeliminował City.
Teraz Kostrzewińskiemu, który w listopadzie będzie świętował 77. urodziny, widzewski charakter pomaga wrócić do zdrowia.
– W lipcu ubiegłego roku miałem poważny wypadek. Samochód potrącił mnie na przejściu dla pieszych, miałem złamaną miednicę. Ale walczę, pomimo bólu staram się powoli chodzić – przyznaje.
Można tylko życzyć takiej woli walki, ambicji i zaangażowania zawodnikom w zbliżających się derbach Łodzi.