Zdążyła przed koronawirusem!

Chiny nie są ostatnio zbyt atrakcyjnym celem różnego rodzaju wyjazdów. Kto nie musi, ten jak ognia unika kontaktów z tym krajem oraz jego mieszkańcami. Wszystko przez szalejącego tam koronawirusa, który w chińskim Wuhan rozpoczął swoje śmiertelne żniwo. Są jednak osoby, które w styczniu 2020 były w Chinach i są bardzo zadowolone z tej wizyty. Jedną z nich jest studentka Politechniki Łódzkiej, pływaczka Aleksandra Bednarek.

8 zdjęć
ZOBACZ
ZDJĘCIA (8)

Zawodniczka UKS SMS 149 wybrała się do Chin na Puchar Świata w zimowym pływaniu w Jinan, a przy okazji wzięła też udział w lokalnych zawodach w Tairzhuang. Z obu tych imprez wróciła z medalami. Jak je zdobyła? O tym można przekonać się z poniższej relacji, którą Ola przygotowała po powrocie do Łodzi. Zachęcamy do lektury i trzymania kciuków za naszą pływaczkę, która początek lutego spędza w słoweńskim Bledzie, gdzie zimowi pływacy rywalizują na mistrzostwach świata.  

Zimna woda, dobra woda!

- Na początku wyobraźcie sobie biały śnieg, opadający na ziemię z dużą precyzją, którą zawdzięcza naturze. Na trawnikach, chodnikach, dachach domów i samochodach powstaje biała pościel, a woda w stawach, oczkach wodnych, jeziorach a czasami również w rzekach i morzach zaczyna zamarzać. Ludzie wyciągają z szafy ciepłe kurtki, buty, czapki i rękawiczki, a zimowi  pływacy stroje kąpielowe, czepki, zatyczki do uszu, klapki, bojki oraz okulary pływackie i zaczynają przygotowywać się do sezonu. Być może brzmi to nieco dziwne, ale wyznaczane w życiu cele i marzenia, a potem dążenie do ich realizacji są czymś, co nas napędza do działania, motywuje i uczy, ale przede wszystkim tworzy nasze własne drogi, których nikt nie może zabrać. To sprawia, że życie jest tak fascynujące. W szczególności wtedy, gdy w perspektywie ma się wyjazd na drugi koniec świata - do kraju, w którym kultura, architektura, jedzenie i język zdecydowanie różnią się od polskich zwyczajów. Pisząc ten z lekka rozbudowany wstęp mam na myśli podróż do Chin na Puchar Świta International Winter Swimming, Association w Jinan oraz poprzedzające go zawody w Tairzhuang.

Oprócz mnie 5 stycznia 2020 podróż do Chin rozpoczęli: Hanna Bakuniak, Michał  Perl oraz Remigiusz Gołębiowski. Spotkaliśmy się około południa w Warszawie, na lotnisku Fryderyka Chopina. Mówi się, że samolot to jeden z bezpieczniejszych środków transportu. Osobiście bardzo go lubię, jednak mimo wszystko za każdym razem czuję pewien lęk przed podróżą. Tym razem był on nieco większy, gdyż dzień wcześniej po raz pierwszy oglądałam Supermana, który rozpoczyna się  od katastrofy lotniczej. Pasażerowie tamtego lotu mieli jednak szczęście, gdyż w pobliżu był ratujący ludzi Superman. My byliśmy pozbawieni takiego zabezpieczenia, jednak mimo to wsiedliśmy na pokład. I szczęśliwie dotarliśmy do celu.

Lot trwał osiem godzin, jednak ze względu na przesunięcie czasowe do Pekinu dolecieliśmy przed szóstą rano. Przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa oraz odprawę paszportową, a następnie poszliśmy odebrać bagaże. Tam spotkaliśmy Johna Coninghama - Rollsa z Wielkiej Brytanii, który jest wiceprezydentem światowej federacji IWSA. Jego obecność uspokoiła nas, gdyż John musiał wiedzieć, gdzie należy iść. Podążając za nim dotarliśmy do wyjścia, przy którym z kartką z naszymi nazwiskami czekała bardzo sympatyczna Chinka Lulu, pomagająca nam na miejscu. Zanim jednak pojechaliśmy do hotelu usiedliśmy i wypiliśmy  kawę, ponieważ czekaliśmy jeszcze na drużyny z Rosji i Łotwy. Na lotnisku spędziliśmy więc jeszcze półtorej godziny, a gdy wyjechaliśmy już poza port lotniczy, to stwierdziłam, ze póki co Chiny nie robią na mnie dużego wrażenia. Jechaliśmy przez miasto, w którym było jedynie trochę więcej śniegu niż w Łodzi. Te odczucia nieco uległy zmianie, gdy z obrzeży Pekinu dotarliśmy bliżej centrum. Co prawda nie było jeszcze widać tradycyjnej chińskiej architektury, ale mogliśmy już podziwiać ogromne wieżowce mieszkalne, których szczyty ginęły w smogu. Moje zainteresowanie jako pierwsze wzbudziły jednak stacje rowerowe, ciągnące się czasami nawet przez kilka skrzyżowań. Dużo większy niż w Polsce był również ruch uliczny. Po zameldowaniu w hotelu udaliśmy się na spacer. Godzinę kręciliśmy się po ulicach Pekinu, aż trafiliśmy do marketu Hong Qiao Pearl Market. Mogło się wydawać, że jest to zwykły sklep, ale wejście do niego okazało się ciekawym doświadczeniem. W środku były  cztery piętra (a przynajmniej na tylu byliśmy) pełne różnych straganów z paskami, torebkami, kimonami, jedwabnymi szalami, sprzętem elektronicznym, chińskimi pamiątkami, perfumami, biżuterią, herbatą, garniturami, zabawkami oraz wieloma innymi rzeczami. Wystarczyło spojrzeć na jakiś produkt, by sprzedawca od razu zachęcał do jego kupna i za wszelką cenę chciał go sprzedać. Kiedy chciało się już odejść od stoiska, to automatycznie cena produktu zostawała obniżona, a jeśli nadal nie odpowiadała nabywcy, to na kalkulatorze można było wpisać swoją propozycję. W ten sposób zazwyczaj udawało się tam kupić coś fajnego za bardzo małe pieniądze. Śmialiśmy się, że to  taki magazyn AliExpress. Czułam się tam trochę jak Percy Jackson w Kasynie. Było głośno i panował ogromny harmider. Ciągle ktoś coś do nas mówił i trudno było wyjść. Siedzieliśmy więc tam chyba z trzy godziny, po czym wróciliśmy do hotelu na kolację powitalna. Przyjechaliśmy taksówką, którą w Chinach można łapać jak stopa. Za przejechanie pięciu kilometrów zapłaciliśmy 20 Juanów, czyli ok. po  2,5 zł na głowę.

Podczas kolacji spotkaliśmy część zawodników, którzy mieli startować w zawodach. Z naszymi znajomymi z  Finlandii usiedliśmy przy okrągłym stole. Na środku znajdował się duży, kręcący się talerz, na którym ustawiano lokalne potrawy: ryż, kurczaka w panierce, kukurydzę, ziemniaki w polewie karmelowej, rybę oraz wiele innych warzyw i rodzajów mięs, których nie udało mi się rozpoznać. Oczywiście na początku nie dostaliśmy noża i widelca tylko pałeczki, którymi nie potrafiłam się posługiwać. Teraz możecie sobie tylko wyobrazić, co czuje głodny człowiek mający przed sobą talerz ryżu i kukurydzy oraz pałeczki do ich zjedzenia. Nie było jednak bardzo źle, bo dość szybko nauczyłam się nimi posługiwać. To chyba nawet zdrowy sposób na jedzenie, bo nie wpycha się do ust dużych porcji. Zmęczeni podróżą i pierwszymi wrażeniami zasnęliśmy w mgnieniu oku. Chcieliśmy wypocząć, ponieważ następnego dnia pobudka była o 6.30.

Zakazane Miasto i jet lag

Na śniadanie mieliśmy tak wiele produktów do wyboru, że nie wiadomo było od czego zacząć. Osobiście nie lubię jeść na śniadanie zbyt ciężkich potraw, więc standardowo zjadłam ryż, ciasto ryżowe i owoce. Po posiłku udaliśmy się do autokaru, ponieważ czekała nas wycieczka. Jej pierwszym punktem była wizyta w Zakazanym Mieście, gdzie pierwszy raz zobaczyliśmy tradycyjną chińską architekturę. Spacer był długi, jednak bardzo przyjemnie chodziło się po dróżkach starego miasta. Gdy jednak chcieliśmy zrobić sobie przed wejściem grupowe zdjęcie z flagą IWSA podszedł do nas policjant i kazał nam schować flagę. Okazało się, że w takich miejscach nie powinno się wyciągać innych barw niż chińskie. Kolejnym etapem wycieczki była wizyta w muzeum jedwabiu. Muszę przyznać, że wyglądało dość skromnie. Warto było jednak tam się udać, ponieważ pokazano nam jak od podstaw tworzy się jedwab. Później opiekę nad nami przejął… jet lag. Okazało się, że zespół nagłej zmiany strefy czasowej to jednak paskudne zjawisko. Chwilę po wejściu do autokaru dość twardo zasnęłam i ciężko było mi się rozbudzić kiedy dojechaliśmy na obiad. Znów mieliśmy wiele posiłków do wyboru, jednak standardowo wybrałam ryż, warzywa, kluski na parze i kurczaka. Zadowoleni, bo najedzeni, kontynuowaliśmy zwiedzanie. Ostatnim punktem programu była wizyta na Wielkim Chińskim Murze. Wyglądał on cudownie na tle górzystego terenu, jednak spacer po nim był dość ciężki. Wszystko przez na tyle wysokie schody, że trzeba było niemal się na nie wspinać. Nasze nogi wspominały tę wycieczkę przez trzy kolejne dni.

Antyczny Taierzhuang

Następnego dnia szybką koleją - jadącą ponad 300 km/h - udaliśmy się do antycznego miasta Taierzhuang, gdzie odbyły się pierwsze z zaplanowanych zawodów. Miasto jest położone w prowincji Shadong. W tym miejscu można było rzeczywiście poczuć się jak w tradycyjnych Chinach. Już ogromna brama do miasta, zwieńczona klasycznym, zawijającym się do góry dachem wzbudzała ogromne zainteresowanie wśród ludzi, którzy pierwszy raz odwiedzili to miejsce. Był to jednak dopiero początek, ponieważ powierzchnia całego antycznego miasta liczy dwa kilometry kwadratowe. Przechadzając się po starych uliczkach zobaczyliśmy więc jeszcze wiele świątyń, muzeów, mostów, starych kanałów, pięknych dekoracji czekających na obchody przyjścia Nowego Roku oraz innych elementów starożytnej chińskiej architektury. Mieszkaliśmy tam w dość małych,  ale przytulnych pokoikach. Wyglądały one nieco bardziej nowocześnie niż miasteczko, jednak pomimo to było w nich czuć antyczny klimat. Po spacerze w obrębie Antycznego Miasta postanowiliśmy wyjść na zewnątrz i zobaczyć, co znajduje się dalej. I nie było tam już tak kolorowo. Mając możliwość mieszkania przez chwilę we wcześniej opisanym miejscu, mogliśmy poczuć się jak w bajce. Wystarczyło jednak na kilka kroków oddalić się od pięknej bramy by zobaczyć warunki, w jakich rzeczywiście mieszkają tam ludzie. Już sam spacer chodnikiem nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ wkoło panuje bałagan. Sklepy wyglądają jak w Polsce za czasów PRL, a przejście przez ulicę stanowi prawdziwą przygodę, ponieważ zielone światło nie świadczy o tym, że ma się pierwszeństwo. Ludzie jeżdżą samochodami, skuterami i rowerami tam, gdzie jest miejsce a przechodząc przez jezdnię równie dobrze można by było zamknąć oczy i przebiec przez nią z nadzieją, że nie zostanie się przejechanym przez jakiś pojazd. Przed jakimś sklepem grupa mężczyzn zrobiła stolik z kartonu i towarzysko grała w karty. Podczas tego spaceru okazało się, że Europejczyk jest jednak w Chinach swego rodzaju  atrakcją. Ludzie robili nam zdjęcia i kręcili filmy, a każde dziecko oglądało się za nami i uśmiechało się.

Po powrocie do wioski przeprowadziliśmy trening w zimowym, odkrytym basenie. Zanim jednak weszliśmy do wody każdy Chińczyk z osobna chciał sobie z nami zrobić zdjęcie. Woda miała ok. 5 °C, ale była nieco brudna, prawdopodobnie od pływających tam stateczków. Zawody odbywały się bowiem na Grand Kanale. Po treningu udaliśmy na uroczystą kolację, podczas której było wiele przemówień. Jak zwykle najbardziej podobało mi się przemówienie prezydent IWSA Mariji Yrjo-Koskinen. Za każdym razem, gdy słucham jak wypowiada się w języku angielskim to czuję motywację do nauki, choć języki obce raczej nie są moją mocną stroną. Jedzenie było podobne do poprzednich posiłków, ale w menu znajdowało się więcej owoców morza. Dla mnie nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż jestem osobą, która nie przepada za degustowaniem nowych potraw, a w szczególności owoców morza. Moja kolacja tradycyjnie więc zakończyła się ryżem z kurczakiem, warzywami i herbatką jaśminową. Posiłek umilały nam występy artystów. Po chińskiej śpiewaczce operowej lokalny zespół zagrał na instrumentach, wykonanych prawdopodobnie z bambusa. Mnie najbardziej podobał się jednak występ Chińczyka, który tańczył i w tajemniczy sposób jak magik zmieniał maski na twarzy.

Pierwsze zawody

Kolacja zakończyła się publikacją listy startowej na zawody w Taierzhuang. Okazało się jednak, że wielu zawodników – w tym nas – nie wpisano na nią. Na szczęście po długich rozmowach wszystko zostało wyjaśnione i brakujący zawodnicy ostatecznie znaleźli się na listach. Kolejnym punktem programu był krótki rejs małymi łódeczkami po Grand Kanale. Widoki były cudowne, a oświetlenie miasta sprawiało, że trudno było oderwać wzrok od niektórych budowli. Dodatkową atrakcją były tradycyjne chińskie pieśni, śpiewane przez sympatyczną młodą Chinkę sterującą łodzią. Rejs zakończył się widowiskiem przy efektownie oświetlonym budynku. Był to jeden z hoteli, przed którym codziennie o godzinie 21 można było ujrzeć wizerunek smoka oraz pokaz zimnych ogni, wyglądających jak iskrzące się gwiazdy. Do pokojów wróciliśmy pełni wrażeń, ale też zmęczeni. Szybko poszliśmy więc spać, ponieważ nazajutrz czekała nas rywalizacja o medale i nagrody finansowe. Dla sportowca każdy start jest ważny i wnosi nowe wartości do jego kariery karierę. Trzeba jednak przyznać, że gdy w grę wchodzi dodatkowo walka o pieniądze, to wyścig staje się jeszcze bardziej emocjonujący, gdyż konkurencja jest liczniejsza i bardziej zdeterminowana. Czekało więc na nas trudne wyzwanie.

Tradycyjnie wstaliśmy rano, jednak tym razem ku mojemu zdziwieniu podczas śniadania nie musiałam ograniczać się do ryżu i parowanych klusek, ponieważ był też chleb tostowy i mój ulubiony dżem porzeczkowy. Śniadanie było więc strzałem w dziesiątkę. Po posiłku udaliśmy się na ceremonię otwierającą zawody. Ustawialiśmy się wkoło dużej sceny - każdy kraj miał wyznaczone miejsce za wolontariuszem, trzymającym tablicę z nazwą oraz flagą danego państwa. Zauważyliśmy jednak, że nad nazwą Polska widnieje czerwono-biała flaga. Podeszliśmy więc do wolontariuszy i poprosiliśmy o zmianę flagi na właściwą. Chińczycy są bardzo wrażliwi na takie pomyłki, które przez większość z nich są podobno traktowane jak rodzaj utraty twarzy w danym momencie. Tak też chyba przyjęła to dziewczyna odpowiedzialna za flagi, bo choć nie mieliśmy do niej pretensji, to bardzo się przejęła i zestresowała zaistniałą sytuacją. Po chwili wszystko jednak wróciło do normy. Po obejrzeniu części artystycznej i wysłuchaniu przemówień ruszyliśmy w stronę basenu. Na miejscu panowało małe zamieszanie, ponieważ w zawodach brało udział bardzo dużo zawodników, a szatnia oraz ciepłe miejsce, w którym mogliśmy czekać na starty, znajdowały się w łodzi zakotwiczonej przy lądzie. Ta dość nietypowa lokalizacja miała jednak swój urok.

Dla mnie głównym startem tego  dnia był wyścig na 50 m stylem klasycznym. Pierwszą rozgrzewkę zrobiłam godzinę przed wyścigiem. Później poszłam odpocząć i ok. 20 minut przed wejściem do wody zrobiłam kolejną, ale już krótszą. Po jej zakończeniu odebrałam kartę startową, a następnie już w pełni skoncentrowana zostawiłam ubrania w pudełku i udałam się na wyznaczony dla mnie tor. Wystartowałam w serii z Chinką, która stanowiła dla mnie wielką niewiadomą, ponieważ widziałam ją pierwszy raz. Płynęła bardzo szybko i na nawrocie widziałam, że ma nade mną przewagę. Co prawda nieznaczną, jednak podczas sprintu nie ma się nad czym zastanawiać i od początku trzeba zasuwać. Teraz trudno mi powiedzieć, czy o czymkolwiek wówczas myślałam. Po prostu wydłużyłam cykle i wzmocniłam ruch, czyli w końcu zastosowałam się do rad mojej trenerki. Dzięki temu dosłownie rzutem na taśmę wyprzedziłam rywalkę, a po chwili przerwy wraz z resztą polskiej ekipy zaczęłam się przygotowywać do startu w sztafecie na dystansie 4x50 m dowolnym oraz zmiennym. Oba wyścigi zakończyliśmy na drugim miejscu, zdobywając srebrne medale..

Ostatni wieczór w antycznym mieście był dość ciepły. Najważniejsze jednak, że nie  było smogu, więc można było podziwiać gwiazdy oraz zmierzający ku pełni księżyc. W takich okolicznościach ze znajomymi z Finlandii oraz Czech postanowiliśmy pójść na karaoke. Większość barów jednak powoli zamykano, więc zakończyliśmy wieczór miłym spacerem po ulicach antycznego miasta.

Puchar Świata w Jinan

Kolejnego dnia wyruszyliśmy w drogę do Jinan, gdzie czekały nas zawody Pucharu Świata. Po trzech godzinach wjechaliśmy do miasta, które wyglądało bardziej nowocześnie niż Pekin. Było tam też nieco czyściej, jednak ruch na drogach był taki sam. Nie zmienił się również schemat naszego dnia. Tak jak poprzednio był czas na obiad, basen, kolację i sen. Ten ostatni poprzedził dzień, który był pełen sytuacji niezbyt często występujących na zawodach. Dzięki nim można jednak później z uśmiechem je powspominać.

Zbiórkę mieliśmy o godz. 8 i z hotelu wspólnie z resztą zawodników udaliśmy się autokarem na miejsce startów. Tego dnia podczas porannej sesji zaplanowany był wyścig na 300 m stylem dowolnym, a w popołudniowej 25 m stylem klasycznym,  50 m dowolnym, 100 m klasycznym oraz sztafeta 4x25 m dowolnym. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy z Hanią zostały poinformowane, że nasza seria na 300 m będzie rozegrana dopiero o godz. 14.30. Mając dużo wolnego czasu pochodziłyśmy więc trochę po okolicy i weszłyśmy do kilku sklepów spożywczych, aby kupić coś do jedzenia. Nie było to jednak proste zadanie. Ciężko nam było znaleźć coś odpowiedniego, ponieważ w różnych pudełkach znajdujących się na regałach były np. hermetycznie pakowane kurze łapki lub pazurki, bardzo charakterystycznie pachnące jajka i inne produkty, których nie udało mi się  zidentyfikować. Poprzestałam więc na snickersie,  którego zjadłam z dużym apetytem. Nad jezioro Daming wróciłyśmy na start Remka, a później poszłyśmy na obiad. Kiedy zbliżała się godzina 13 wraz z Czeszką Pavliną Novakovą i Scottem Lautmanem z USA udaliśmy się w stronę namiotu, aby przygotować się do startu. Nie spiesząc się, spacerkiem przemierzaliśmy park, a kiedy dotarliśmy na miejsce ujrzeliśmy już Chinki ustawione jedna za drugą i sędziego, mówiącego do nas coś w języku chińskim. Z gestykulacji wywnioskowałyśmy, że mamy się pospieszyć. Ubrałyśmy się więc szybko w stroje, spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy do worka i poszłyśmy  się ustawić. Potem weszłyśmy na łódkę, którą popłynęłyśmy w stronę wyspy, z której rozpoczynał się start na 300 m. Na miejscu skierowano nas do dużego, białego namiotu i kazano poczekać na wywołanie sędziego. Według założeń miało się tam spędzić maksymalnie 10 minut, ale w naszym przypadku ten czas wydłużył się prawie do godziny, ponieważ organizatorzy czekali na przedstawicieli władz, którzy mieli wygłosić przemówienia. Ciekawym momentem był też sam start. Ze względów bezpieczeństwa większość zimowych wyścigów rozpoczyna się z wody, a tu okazało się, że będziemy skakać z pomostu. Przed samym startem ochlapałam więc wodą twarz, kark, ręce oraz nogi, aby pierwszy szok termiczny mieć już za sobą. Zanim rozpoczął się wyścig ktoś też nam powiedział, abyśmy uważały, ponieważ głębokość wody w tym miejscu wynosi jedynie 1 metr. Nie miałam zamiaru skakać bardzo głęboko, jednak była to bardzo istotna uwaga. Po sygnale startowego praktycznie cały dystans pokonałam płynąć w tak zwanej pralce, czyli w tłumie zawodników. Wybiłam się jednak z niej i zdobyłam brązowy medal, więc uważam ten start za udany. Po wyjściu z wody wszystkim towarzyszyły jeszcze emocje związane z wyścigiem. Gratulowałyśmy sobie, ludzie robili nam zdjęcia i atmosfera była bardzo dobra. Po upływie ok. pięciu minutach zaczęło mi się jednak robić zimno, a rzeczy pozostawione na wyspie wciąż płynęły na łodzi. Wszystko byłoby jednak w porządku, gdyby łódka podpłynęła do strefy zawodników (tak jak podczas poprzednich serii). Tym razem jednak zrobiła to dalej, więc musiałyśmy przecisnąć się przez tłum kibiców, którzy nadal chcieli robić sobie z nami zdjęcia. Dodatkowo okazało się, że ten wyścig kolidował z ceremonią otwarcia Pucharu Świata oraz rozgrywaną w jego ramach sztafetą 4x25 m stylem dowolnym. Dlatego wraz z Hanią szybko się ubrałyśmy i pobiegłyśmy w stronę basenu, który był oddalony o ok. 700 m od trasy wyścigu na 300 m. Oczywiście na sztafetę nie zdążyłyśmy, jednak nie było to tylko nasze zmartwienie. Inne ekipy miały podobny problem i dlatego podjęto decyzję o przełożeniu jednej serii. Pozostał mi więc start na 25 m stylem klasycznym. Obok basenu panował niezły chaos, lecz po chwili znalazłam się już w namiocie dla zawodników, gdzie spokojnie mogłam przygotować się do startu. W trakcie rozgrywania wyścigów, sędziowie oznajmili jednak, że tego dnia nie zdążymy przeprowadzić wszystkich konkurencji i część z nich zostanie przeniesiona na kolejny dzień. Dla mnie była to zła informacja, gdyż następnego dnia musiałam wystartować w siedmiu konkurencjach.

Po kolacji wybraliśmy się na spacer po okolicy. Przechadzaliśmy się ładnie oświetlonymi uliczkami, otoczonymi małymi sklepikami, budkami z jedzeniem i kamieniczkami. Miało to inny urok niż deptak na ul. Piotrkowskiej w Łodzi, ponieważ w budkach z jedzeniem można było spotkać nabite na patyk kałamarnice, talerz krewetek lub małych ośmiorniczek na blacie. Kiedy wróciliśmy pozostało nam tylko  odpocząć przed kolejnym dniem, który szykował się na bardzo intensywny.

Drugi dzień Pucharu Świata zaczął się podobnie jak ten pierwszy. Plan startów był w języku chińskim, więc przy  pomocy wolontariuszy tłumaczyliśmy wszystko na angielski. Zawody wyglądały tak, że kiedy moja seria siedziała na ławce przed wyścigiem, to za nią na start czekała już pierwsza seria kolejnej konkurencji. Pomiędzy startami miałam więc nie więcej niż 25 minut przerwy. Nic więc dziwnego, że wszyscy, którzy byli w podobnej sytuacji z niecierpliwością wyczekiwali na zaplanowana na godz. 12 przerwę między blokami. Po wyścigu na 25 m stylem motylkowym na tablicy pojawiła się jednak informacja, że ze względu na ograniczenia czasowe wyścigi będą rozgrywane również podczas przerwy obiadowej. Marzenia o chwili wytchnienia zostały więc zniweczone.

Dla mnie był to męczący dzień zarówno pod względem wydolnościowym, ale również termicznym. Kiedy po ostatnim starcie na 100 m klasycznym wyszłam z basenu i udałam się do bali z ciepłą wodą, tam wraz ze znajomymi spędziłam w niej prawie pół godziny. Czekała mnie jednak jeszcze ceremonia medalowa, która również okazała się ciekawym elementem zawodów. Odbywała się na dużej scenie, z ogromnym podium oraz wielkim ekranem, stanowiącym tło dekoracji. Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie. Wyczytywano nas, wręczano medale oraz maskotki, jednak po zejściu ze sceny pluszaki nam odbierano i używano je do kolejnej dekoracji. Niedaleko znajdował się natomiast stragan, na którym można było zakupić taką maskotkę, a wielu zawodników chciało mieć taką pamiątkę. Dla organizatorów był to więc znakomity biznes.

Wracamy do domu

Po powrocie do hotelu szybko spakowaliśmy rzeczy, wymeldowaliśmy się, zjedliśmy kolację i wraz z kilkoma innymi osobami  pojechaliśmy na dworzec szybkiej kolei, którą udaliśmy się do Pekinu, skąd nazajutrz mieliśmy lot do Polski. Rano nie było już z nami wolontariuszy, którzy dzień wcześniej poinformowali nas tylko, że o  piątej na dole będzie czekał autokar, którym pojedziemy na lotnisko. Chińska przygoda dobiegała końca. W porcie lotniczym staliśmy w dość długiej kolejce do nadania  bagażu, a później w strefie kontroli bezpieczeństwa. Wszystko przebiegło pomyślnie, ale podczas kontroli całej naszej czwórce przeglądano bagaż podręczny i wyciągnięto z niego medale. W samolocie przed pierwszym posiłkiem zażartowałam sobie i powiedziałam do reszty, że na obiad pewnie będzie ryż z kurczakiem. Wtedy stewardessa powiedziała do mnie, że jeśli chcę, to są też ziemniaki.

Powrót do domu był spokojny, ale trochę się dłużył. W samolocie miałam okazję zamienić słowo z panią, która w Chinach uczy języka polskiego. Rozmawiałam też z pilotem niemieckich linii lotniczych, których opowiedział mi wiele ciekawostek o swojej pracy. W domu moja mama postanowiła zrobić mi przyjemność i na obiad przygotowała parowańce z sosem truskawkowym. Nie była świadoma, że przez cały tydzień na śniadanie, obiad i kolację oprócz ryżu jadłam też kluski na parze, które już mi się trochę przejadły. Te domowe smakowały jednak wyjątkowo dobrze. Po powrocie nie było jednak czasu na odpoczynek. Trzeba było szybko się zregenerować i doszlifować formę na mistrzostwa świata, które od 3 do 9 lutego będą rozgrywane w miejscowości Bled na Słowenii.

Podsumowując chińską przygodę mogę powiedzieć, że choć same zawody nie były perfekcyjnie zorganizowane, to jednak raz na jakiś czas można wziąć udział w takiej imprezie. Dzięki temu można później dużo poopowiadać, a w głowie zostają niezapomniane wrażenia. Generalnie cały wyjazd był jednak świetnie przygotowany. Na miejscu mieliśmy zapewnioną opiekę, zakwaterowanie, transport oraz wyżywienie. Wszyscy byli dla nas mili i uprzejmi. Jeśli więc kiedykolwiek chcielibyście wyjechać właśnie do  Chin i przy okazji popływać w zimnych wodach, to jak najbardziej polecam taki wyjazd. Mam też nadzieję, że i mnie będzie jeszcze dane tam wrócić. Kto wie, może tym razem odwiedzę Szanghaj?

Polecane aktualności

10. rocznica kanonizacji Papieża-Polaka

Patryk Wacławiak / BAM

W 10. rocznicę kanonizacji Świętego Jana Pawła II – pamiętamy o Honorowym Obywatelu Miasta Łodzi.… więcej

Pamiętamy i będziemy pamiętać! 84. rocznica Zbrodni Katyńskiej

Tomasz Walczak / BRP

„Piąta rano. Od świtu dzień zaczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!).… więcej

Rusza akcja "5 dla Ziemi"

MM / KS

Organizatorami tej charytatywnej inicjatywy z okazji zbliżającego się Dnia Ziemi (22 kwietnia) są… więcej

Kwiaty na imieniny Marszałka. Łodzianie złożyli hołd Józefowi Piłsudskiemu

Tomasz Walczak / BRP

Dochowując corocznej imieninowej tradycji członkowie Społecznego Komitetu Pamięci Józefa… więcej

Łódź na konferencji inaugurującej projekt „Partnerstwo: Środowisko dla Rozwoju”

MM / KS

Wydarzenie zostało zorganizowane pod egidą Ministerstwa Klimatu i Środowiska. więcej

Kontakt