Po maturze skończyła szkołę ekonomiczną. Gdy jej córka Magda miała dwa latka, pani Dorota zajęła się prowadzeniem przydomowego interesu. Właściwie to domowego, bo swój nowo otwarty sklep spożywczy ulokowała w pokoju, do którego wchodziło się prosto z ogródka. W biznesie pani Dorota wytrzymała 20 lat. - Na zakupy przychodzili przede wszystkim sąsiedzi, więc z czasem znałam już wszystkich z okolicy - komentuje Dorota Wiśniewska.
Tamtych lat nie wspomina jednak najlepiej. - Świątek piątek ja za ladą. Po 14 godzin dziennie. Otwierałam o 6 rano, a zamykałam o 20. Do tego sprzątanie i robienie zaopatrzenia. Ze sklepu prawie nie wychodziłam. Całe szczęście, że mieszkali razem z nami moi rodzice. To oni zajmowali się Magdą - opowiada. - Niby miałam mamę cały czas w domu. Ale była tak zajęta, że wolałam zwierzać się babci - dodaje jej córka Magdalena Wiśniewska, rezydentka na III roku psychiatrii w szpitalu im. Babińskiego.
Plus ze sklepu był taki, że po kilku latach rodzinę Wiśniewskich stać już było na rozbudowę domu. Trudny czas zaczął się wraz z chorobą ojca pani Doroty. Przez dwa lata walczył z rakiem. Gdy zmarł, kolejne cztery zmagała się z chorobą jego żona. Po śmierci mamy pani Dorota uznała, że czas pożegnać się również ze sklepem. - Rodzice umarli mi na rękach. Poczułam, że chcę być bliżej chorych. Zatrudniłam się więc jako salowa w szpitalu Bonifratrów, który mam tuż obok domu. Udało mi się dostać na oddział intensywnej terapii. Czułam, że bycie blisko umierających to moje nowe powołanie - wspomina. Wytrzymała trzy lata, ale pracę na OIT przypłaciła zdrowiem.
Do następnej zmiany w życiu zainspirowała ją młodsza siostra mieszkająca w Australii. - Pracuje w Melbourne jako opiekunka do dzieci. Przez telefon dużo rozmawiałyśmy o jej pracy. I to był pierwszy impuls - opowiada pani Dorota.
Kolejnym okazał się program w telewizji o rodzinnym domu dziecka Happy Kids z Czarnocina. - Pojechałyśmy tam w ciemno, by zobaczyć, jak to wygląda - wspomina. Żeby upewnić się, czy to na pewno jest to, co chce robić, odwiedziła również jedną z łódzkich rodzin zastępczych. - Po tym spotkaniu miałam mieszane uczucia. Bo prawda nie zawsze jest piękna i słodka. Wiedziałyśmy, że to wszystko może nie być tak proste - komentuje. Co ją najbardziej przeraziło? - Usłyszałam o problemach w szkole i ciągłych telefonach od nauczycieli, o nastolatkach uciekających w ramiona przypadkowych chłopców i o tym, że z czasem rodzice biologicznie i tak okazują się dla dzieci ważniejsi - wylicza.
Mamo-ciocia trzech dziewczynek
Jej córka patrzyła na rodzicielstwo zastępcze ostrożnie. - Początkowo niedowierzałam, że mama się zdecyduje. Ale widziałam też, jak męczy się w szpitalu, więc ostatecznie pomyślałam, że odmiana wyjdzie jej na dobre - opowiada.
Doradzono pani Dorocie, by zaczęła od pogotowia rodzinnego, czyli takiej rodziny zastępczej, która przyjmuje dzieci przywożone z interwencji, gdy są zaniedbane, albo gdy rodzice opiekują się nimi nie całkiem na trzeźwo. W pogotowiu mieszkają zwykle przez kilka miesięcy, a w tym czasie Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej szuka dla nich długoterminowej rodziny zastępczej lub kieruje je do adopcji. - Uznałam, że pogotowie jest najbezpieczniejszą formą. Bo można się sprawdzić, a gdy dzieci zostaną przekazane dalej, to w razie porażki zrezygnować bez wyrządzenia komuś krzywdy - ocenia pani Dorota.
Kurs na rodzinę zastępczą skończyła na początku 2014 r., kilka miesięcy przed 50. urodzinami. Razem z nią szkolenie przeszedł jej życiowy partner, Michał Szewczyk, prywatnie dziadek pięciorga wnucząt, a zawodowo - dziewiarz z 20-letnim doświadczeniem, który drugie tyle spędził na trasach jako kierowca TIR-ów. Telefon z MOPS-u zadzwonił w sierpniu. Początkowo kuratorka przywiozła rodzeństwo: 5-letnią Wiktorię i 2-letnią Madzię. Ich młodsza siostra trafiła do Domu Dziecka dla Małych Dzieci przy ul. Drużynowej. Dzieci zostały zabrane, bo mama przeżywała kryzys. - Jak wspominamy początki? Przez pierwsze dwa miesiące dziewczynki zachowywały się bardzo układnie i spokojnie, choć całkiem różnie. Wiktoria była zaciekawiona wszystkim, co nowe. Teraz już wiemy, że ona po prostu lubi, gdy coś się dzieje. A tu nowe jedzenie, nowe miejsce, więc Wika była przeszczęśliwa. Miała wielką frajdę przy kąpielach z pianą. Za to Madzia reagowała na każdą zmianę stresem. Podczas kąpieli krzyczała, jakby obdzierali ją ze skóry - relacjonują pani Dorota i jej córka.
Największym wsparciem dla Madzi była Wiktoria. Pomagała młodszej siostrze oswoić się z nową rzeczywistością. W międzyczasie do pani Doroty przeniesiono najmłodszą siostrzyczkę - czteromiesięczną wówczas Lenę. Dziś dziewczynka jest już uroczą 5-latką. I to jej najczęściej wyrywa się „,mamo” zamiast „ciociu”. - Dla Wiki i Madzi jesteśmy ciocią i wujkiem, a moją córkę nazywają ciotką Magdą. Ale w przypływie emocji czasem wykrzykną „mamo”. Zresztą Lena zorientowała się, że to słowo klucz, które wszystkich rozczula. Gdy chce coś dostać, to potrafi powiedzieć „mamo” do ekspedientki - komentuje.
Dla ich mamy jestem jak rodzina
Panią Dorotkę bardzo cieszy, że mama dziewczynek dba o kontakt z nimi. - Początkowo cała trójka miała iść do adopcji. Ale bliska relacja z rodziną biologiczną jest zawsze przeciwwskazaniem. A ona rzeczywiście chce spotykać się z córkami - mówi. Co tydzień stawia się w domu rodziny zastępczej. Teoretycznie - na przepisową godzinę, ale najczęściej stara się być zdecydowanie dłużej. Zwykle przychodzi ze swoją najmłodszą córką. - Bywa, że dziewczyny są o nią trochę zazdrosne i wolałyby, żeby mama przyszła sama - opowiadają pani Dorotka i jej córka Magda. Obie kibicują jej, by tym razem lepiej poradziła sobie z macierzyństwem. Na razie wiele wskazuje, że idzie jej całkiem nieźle. - Wiemy, że wiele rodzin obawia się kontaktów z rodzicami biologicznymi. My nie możemy narzekać. Mama dziewczyn liczy się z moim zdaniem i słucha się porad. Jakbym była dla niej rodziną. Chyba mogę powiedzieć, że zastępuję jej matkę, której sama nie miała - przyznaje pani Dorotka.
Od dwóch lat jej rodzina już nie jest pogotowiem. - Sprawa sądowa ciągnęła się bardzo długo. Finałowy absurd był taki, że dziewczynki dostały skierowanie do domu dziecka, bo przecież nie mogły zostać na stałe w pogotowiu. Postanowiliśmy więc przekwalifikować się na rodzinę długoterminową. Mimo że MOPS stara się kierować małe dzieci do młodszych osób, to ostatecznie wygrało to, że dziewczynki są z nami bardzo związane - relacjonuje pani Dorota.
Jak to bywa między siostrami, kochają się, choć wiele je różni. Lenka jest pewna siebie. W przedszkolu radzi sobie świetnie. A Madzia - bardzo emocjonalna. Za siostry by życie oddała, ale potrzebuje ciągłego zapewniania, że się ją kocha i że wszyscy są bezpieczni. Za to Wiktoria wcale nie szuka poczucia bezpieczeństwa. Lubi wyzwania i to, co nowe i nieznane. Ich starsza siostro-ciotka Magda przyznaje, że z każdym miesiącem czuje się z nimi coraz bardziej zgrana. - Jakiś czas temu robiły mi masaż tajski nogami. Lubią też rysować palcami wzory na moich rękach , a ja mam zgadywać co to takiego. I już coraz częściej odważam się wyjść do miasta z całą trójką - opowiada Magda. Choć ostatecznie wybrała psychiatrię, to przez wiele lat chciała być pediatrą. - Byłam nawet wolontariuszką w hospicjum Fundacji Gajusz. Ale pod koniec studiów miałam psychiatrię jako przedmiot. I uznałam, że to najbardziej humanistyczna specjalizacja. A ja czuję się humanistką - komentuje.
Pojawienie się w domu trzech małych dziewczynek było dla niej całkowitą nowością. Przez ponad 20 lat wychowywała się przecież jako jedynaczka. - Byłyśmy z mamą bardzo zżyte. Tyle że przez ileś lat wspierałyśmy się wzajemnie w walce z chorobami dziadków, więc na przyjemności już nie było czasu - ocenia.
Jesteś dla mnie tęczą
Gdy jej mama zaczęła pracować w szpitalu, mogły wreszcie gdzieś razem wyskoczyć. - Jak przyszły dziewczynki, to znów się to ucięło. Czasem chcę coś mamie opowiedzieć, a te trajkoczą jedna przez drugą - opowiada. - Chyba na początku Magda była trochę zazdrosna - przyznaje jej mama. - Ale są też plusy - dorzuca Magda. - Wreszcie mamy prawdziwe święta Bożego Narodzenia. Gdy jeszcze działał sklep, to mama zasypiała ze zmęczenia tuż po otwarciu prezentów. A teraz jest świąteczna atmosfera. Radość, że siedzimy razem. Dla mnie, jedynaczki, to duża odmiana - komentuje. Obie panie już wiedzą, że czas wolny od dziewczynek trzeba docenić. - Gdy zaprowadziłyśmy je na plac zabaw z opiekunką, to nie mogłyśmy uwierzyć, że mamy dwie godziny tylko dla siebie - wspominają z uśmiechem.
Podział obowiązków w domu jest raczej stały. Głównym zadaniem pana Michała jest odwożenie i przywożenie dziewczyn ze szkoły i przedszkola. Ale nie miga się on także od innych prac domowych. - Zakupy, a po godzinach na zmywak. Poza tym lubię gotować. Najchętniej moje ulubione polskie potrawy - bigos i kopytka z sosem. A latem pilnuję dzieci w ogrodowym basenie, nawet po kilka godzin dziennie. Przy dziewczynach muszę się cały czas sprężać. Dlatego mimo 65 lat na karku na chorowanie nie mam czasu - komentuje pan Michał. Pani Dorotka załatwia całą resztą spraw związanych z dziećmi, a Magda wspiera, gdy tylko ma czas i siłę po powrocie ze szpitala.
Trudności wychowawcze? - Początkowo Wika miała spore problemy z nauką i obowiązkami szkolnymi. Pracowałyśmy razem z nią po kilka godzin dziennie. Tym razem to dla mnie było coś nowego. Bo z własną córką nie miałam żadnych kłopotów - mówi pani Dorotka. Pierwszy rok w szkole był trudny. Teraz, w III klasie, jest już dużo lepiej. - A ponieważ ciągle siedziałyśmy z Wiką nad książkami, to w naukę wciągnęły się młodsze dziewczynki. O Madzię, która w tym roku pójdzie do szkoły, jestem spokojna. Bo już teraz bardzo ładnie czyta, pisze i liczy. A do tego ma wielki zapał do nauki. Lenka, która wiosną skończy 5 lat, bierze z niej przykład i też świetnie sobie radzi z pisaniem po śladach - opowiada ich zastępcza mama.
Jakiś czas temu pani Dorotka poczuła, że jest gotowa pomyśleć o kolejnym potrzebującym dziecku. - Jesteśmy już po pierwszym spotkaniu z małą Antosią*. Na razie mieszka ona w innym pogotowiu rodzinnym. Prowadząca je mama zastępcza chciałaby przejść na emeryturę, a wie, że sprawa Antosi może ciągnąć się jeszcze miesiącami. Dlatego jesteśmy gotowi przyjąć ją do nas. Moje dziewczyny są tym pomysłem zachwycone. Bo Antosia jest od nich dużo młodsza i będą mogły się nią opiekować - opowiada pani Dorotka.
Największe plusy z bycia rodziną zastępczą? - Tyle bajek co przez te cztery lata to ja się w życiu nie naoglądałam - żartuje pani Dorotka. - A tak na serio, to pokochałam te moje dziewczyny. I lubimy się w tym licytować. Któraś z nich mówi, że kocha mnie jak tygrys, a druga - że jestem dla niej tęczą. I brokatowym sercem. Albo, że kochają mnie jak świat. No i jak miałabym ich nie pokochać?
*Imię dziewczynki zostało zmienione.
tekst, zdjęcia i wideo: Karolina Tatarzyńska