Zegarmistrzów, którzy potrafią nie tylko wymienić baterię w zegarku, ale też doskonale znają jego wnętrze, jest coraz mniej. Z pewnością należą oni do ginących powoli zawodów, podobnie jak kaletnicy, czapnicy, szczotkarze, czy gorseciarki.
- Po pierwsze, wszystko teraz produkuje się masowo, na dużą skalę i jednocześnie nie tak solidnie jak kiedyś. Stąd wszystko staniało i ludzie wolą wymieniać na nowe niż naprawiać. A po drugie młodzi ludzie w ogóle zegarków nie potrzebują, siedzą tylko w telefonach, więc taki zegarek na rękę jest dla nich zupełnie zbędny - przyznaje Andrzej Nowicki.
Egzamin czeladniczy
- Teraz pracy jest zdecydowanie mniej niż w latach 70. ubiegłego wieku, gdy zaczynałem. W tamtych czasach, żeby otworzyć zakład, trzeba mieć było papiery czeladnicze i ukończoną szkołę średnią, dlatego terminowałem u swojego ojca - wspomina zegarmistrz.
Egzamin na czeladnika Andrzej Nowicki pamięta bardzo dobrze. Za zadanie dostał wytoczenie osi balansowej do zegarka kieszonkowego oraz wyczyszczenie go i całkowite naprawienie.
- Zdawałem u takiego zegarmistrza starej daty, pana Sowy, który wtedy już mógł mieć koło 80 lat. On trochę mnie na tym egzaminie gnębił, ja byłem niezadowolony, więc w końcu mówię mu: “Panie Sowa, przecież zna pan mojego ojca, a pan mnie tak gnębi!”. A on na to: “Właśnie dlatego. Uczyłeś się fachu u mistrza, więc musisz dobrze się na nim znać!” - opowiada Andrzej Nowicki.
Do tego jeszcze trzeba było zaliczyć egzamin z teorii. Ten zdawało się w cechu, przed komisją. Po zdobyciu papierów czeladniczych Andrzej Nowicki pracował razem ze swoim ojcem. Później, po śmierci taty, przejął zakład na własność.
Ożywianie czasu
- Lubię tę pracę. Największą satysfakcję sprawia mi, kiedy klienci przyniosą jakiś stary zegar, a mnie się uda go ożywić. Albo kiedy ktoś przychodzi, przynosi zegarek i mówi, że już wielu próbowało go naprawić i jeszcze nikomu się nie udało. A ja siadam, zaglądam do środka i mnie się to udaje. O, to wtedy mam prawdziwą radochę - przyznaje mistrz Andrzej.
A trafiają się różne okazy do zegarmistrza z ulicy Legionów.
- Od takich najprostszych, po bardzo skomplikowane mechanizmy. Na przykład takie, co wybijają kuranty. One mają niektóre nawet po 12 strun w środku. I do tego 12 młoteczków. To wszystko ze sobą współpracuje i wybija o określonych godzinach, ale też o “wpół do”, a mechanizm doskonale “wie”, kiedy ile dźwięków wybić - mówi zegarmistrz.
Czemu kukułka “kuka”?
Są też mechanizmy z kukułką. W nich źródłem dźwięku są piszczałki, do których wtłaczane jest powietrze z miechów. Dzięki temu kukułka w zegarach “kuka”. A skąd zegar lub też sama kukułka wie, kiedy i jak często to robić?
- To jest tak skomplikowany mechanizm, że trudno to w prosty i krótki sposób wytłumaczyć. Jakby ktoś chciał się dowiedzieć, to musiałby przyjść do mnie na termin - śmieje się Andrzej Nowicki.
Najstarsze zegary, które naprawiał nasz bohater, takie, jak mówi, “z duszą”, mają po 120, a nawet i 150 lat. Wśród nich są też okazy ręcznie robione z drewnianymi mechanizmami wewnątrz. To prawdziwe dzieła sztuki, które przy odpowiedniej dbałości o nie i ich wnętrza przetrwają kolejne “dziesiąt” lat.